Immanentną – jak się wydaje – cechą sztuki jest jej zdolność do przekraczania granic. Granic obowiązującego dotąd stylu, czy tak zwanego smaku artystycznego, barier obyczajowych, powszechnie przyjętych norm. Poszerzanie obszaru tego, co uważa się za sztukę. Wychodzenie poza podziały na gatunki czy techniki artystyczne.
Wszystko to dotyczy sfery zewnętrznej, sztuki pojmowanej jako jedna z licznych, choć niewątpliwie szlachetnych i wyjątkowych, form ludzkiej działalności. Najgłębszym jednak sensem sztuki, wewnętrznym motorem napędzającym jej nieustanne – choć pod zmieniającymi się kształtami – trwanie jest wykraczanie poza wszelkie zewnętrzne doświadczenia, poza otaczającą człowieka, obserwowalną zmysłami rzeczywistość w sferę -jakbyśmy ją nie nazwali -duchowości, sacrum, transcendencji, metafizyki.
Różną przybiera to postać, zawsze indywidualną, przefiltrowaną przez osobowość artysty, przez jego doświadczenia, przeżycia, przemyślenia i intuicje. Może się objawiać w dziele w sposób jawny, nieomal dosłowny, może przemawiać przez symbole, do jakich odwołuje się twórca, może być ukryte, czasami bardzo głęboko, docierając do widza jedynie w formie sugestii, nieuchwytnej, trudnej do nazwania atmosfery, owego „czegoś”, bez czego sztuka staje się płaska, jednoznaczna, dekoracyjna.
To właśnie owo głębokie otwarcie się na sferę pozamaterialną, duchową sprawia, że dzieła sztuki, prawdziwego dzieła sztuki, nigdy nie można do końca opowiedzieć słowami – zawsze pozostaje coś nieuchwytnego, trudnego do zwerbalizowania, a jednocześnie – czuje się to – ważnego. Najważniejszego. Pozostaje nieuchwytne to, co z obrazu, rzeźby, rysunku, kombinacji dźwięków czy gestów tworzy DZIEŁO, coś, co się odbiera intuicją, wrażliwością, nie zmysłami, nawet nie rozumem.
Taka jest sztuka Gustawa Zemły.
W całej jego – bogatej dorobkiem i doświadczeniami – twórczości pulsuje, czasem zdarza się jedynie, że słabszym, bardziej przytłumionym, ale zawsze wyczuwalnym rytmem obecność Tajemnicy, ów naddatek nad materialną stroną dzieła. Jego rzeźby są wręcz przepojone owym duchowym, niematerialnym pierwiastkiem, l nie muszą to być rzeźby o tematyce sakralnej; mogą to być porwane nieziemskim przecież wiatrem skrzydła katowickiego pomnika, czy unoszące się w powietrzu szczecińskie orły; może to być epitafium, głowa, drobny szkic rzeźbiarski.
Gdzie się mieści ów trudny do uchwycenia i nazwania pierwiastek duchowy? W czym się wyraża? Jakich środków i sposobów używa artysta, by wyrazić w twardej, z natury opornej materii to, co najbardziej ulotne i do końca niewyrażalne?
O Gustawie Zemle i jego twórczości pisano wiele. Są wśród tych tekstów znakomite analizy poszukujące odpowiedzi na powyższe, nie przeze mnie przecież wymyślone pytania. Odpowiedzi są raczej podobne. Padają określenia – sacrum, duchowość, a także wrażliwość, współodczuwanie, heroizm. Wszystkie one są prawdziwe, ale też wszystkie dotykają jedynie powierzchni zjawiska, któremu na imię rzeźbiarskie oeuvre Gustawa Zemły.
Nie łudzę się, nigdy się nie łudziłam, że to mnie właśnie uda się dotrzeć do samego jądra, ubrać w słowa niewypowiadalne. Mogę, co najwyżej, raz jeszcze dzielić się moimi odczuciami, obserwacjami, moim wieloletnim już podziwianiem i przeżywaniem tej sztuki.
Od najwcześniejszych prac widoczne są w rzeźbach Gustawa Zemły pewne cechy dla niego charakterystyczne – co ciekawe, pełny wyraz znalazły już w jego bardzo wczesnym dziele, słynnym katowickim pomniku „Powstańców Śląskich”.
Zdecydowanie określonym bryłom, monumentalnym, niezależnie od skali, nadaje artysta lekkość, wprawia je w ruch. Rzeźba nie tkwi nieruchomo w otaczającej przestrzeni, wchodzi z nią w relacje, poddaje się jej i jednocześnie ją kształtuje. Jest w tym niesłychana dynamika, jest olbrzymi ładunek ekspresji – zawsze jednak poddanej rygorom kompozycyjnym i formalnym, wywodzącym się, między innymi, z antycznych jeszcze rzeźbiarskich kanonów. Owym potężnym, monumentalnym formom przydaje lekkości, ruchliwości i swoistej „biologiczności”-jak to trafnie określiła kiedyś Wiesława Wierzchowska – specyficzne opracowywanie powierzchni. Stało się ono z czasem cechą charakterystyczną rzeźb Gustawa Zemły, ich znakiem rozpoznawczym, niejako podpisem autora. Powierzchnia jest ruchliwa, sfalowana jakby przebiegającymi wewnętrznie przez rzeźbę drganiami, jej bijącym we własnym rytmie pulsem, przez co bryła nabiera ruchu, ciepła, życia.
Jest tajemnicą artysty jak sprawia, że widzimy wykute w kamieniu, czy odlane w brązie ulotne pasma – mgły? woalu? całunu? -jak w „EpitafiumTadeusza Łomnickiego”czasem wręcz promienie światła -jak w stojącym w Łodzi pomniku „Mojżesz”.
Owa miękka, falista powierzchnia w niektórych rzeźbach ulega ostrym zadrapaniom, jakby rysom czy szramom, nadającym rzeźbie dramatyzmu i bolesności. Czasem układa się w sieć zmarszczek, jak w niektórych „Głowach”; zmarszczek tak znakomicie określających fizjonomię, tyle zawierających w sobie prawdy o portretowanym człowieku – by przypomnieć choćby „Matkę Teresę”.
Około roku 2000 artysta poczuł się, jak sam to mówił, zmęczony wielkimi, monumentalnymi dziełami, zwrócił się do rzeźb małych, z założenia bardziej kameralnych.Tak powstał cykl „Epitafiów”, z których pierwsze, pomyślane jako nagrobekToniego Halika było rzeźbą bardzo prywatną, ciepłą, owianą serdecznością i delikatnym humorem. Pociągnęło ono za sobą kilka dalszych, utrzymanych w podobnym duchu, a opowiadających o doli człowieczej – trudnej, ale koniecznej – delikatnie, ściszonym do szeptu głosem.
W tym też czasie zaczęły powstawać serie niewielkich płaskorzeźb, układających się w cykle „Wrót”.
Pierwszymi, które zobaczyłam, był cykl starotestamentowy. Mój ulubiony. Zaproszona pewnego razu do pracowni Gustawa stanęłam w otwartych drzwiach i… zaniemówiłam. Przede mną leżały, ułożone na grubej surowej desce niewielkie płaskorzeźby składające się na formę podwójnych drzwi, „wrót” kościelnych. Płaskorzeźby piękne, od razu przykuwające uwagę. Ale też niemożliwe do ogarnięcia jednym spojrzeniem, domagające się bezwzględnie długiego, szczegółowego oglądu. Ostro zarysowane, niemal pełnoplastyczne postacie o wystudiowanych pozach i gestach, wyraźnym modelunku i drobiazgowym opracowaniu detalu i powierzchni, wyłaniały się z równie drobiazgowo zdefiniowanego, ale wyraźnie cofniętego w głąb, nieomal płaskiego tła. Kolejne plakiety opowiadały jakieś – starotestamentowe – historie. Ale od fabuły był ważniejszy jej metaforyczny sens. Od biblijnej anegdoty – głęboko w nich zakodowana opowieść poetycka o ludzkich sprawach, które pod dotknięciem boskim nabierają głębokiego, metafizycznego sensu.
Z mieniącą się znaczeniami, choć przecież mocno w konkretnych biblijnych opowieściach zakotwiczoną treścią płaskorzeźb szła w parze zmiana formy. Zemła, dla którego opracowanie powierzchni rzeźby było zawsze – nawet w najbardziej monumentalnych dziełach pomnikowych – niezmiernie znaczące i ważne, tu wybrał delikatność, ulotność, coś niedopowiedzianego, na granicy nieistnienia – a zarazem dojmująco realnego. W efekcie owiewa te dzieła atmosfera tajemnicy, tchnienie metafizyki, sacrum w najczystszej – zdawałoby się niematerialnej, a przecież utrwalonej w brązie – postaci.
Właśnie owe „Wrota” pozwóliły mi wówczas ogarnąć jednym spojrzeniem cały dorobek artystyczny Gustawa Zemły; dobitnie odczuć jak wszechobecny jest w nim pierwiastek duchowy, doznanie metafizyczne, przeżycia i przemyślenia skrajnie osobiste, prywatne, intymne, niezwykle trudne do wyrażenia, wyartykułowania, zwerbalizowania, uobiektywnienia. A także jak bardzo istotne jest dla artysty nadanie im adekwatnego do przyjętych zamierzeń wyglądu, trudne chyba zwłaszcza w materialnym i konkretnie dosłownym z samej swojej natury tworzywie rzeźbiarskim.